Niemcami Ludiek srogo dowodzi,
Pustoszy włości, w krwi Czechów brodzi;
I stada ludu pędząc płaczliwe
Kośćmi jak zbożem zasiewa niwę
Lecz wśród powszechnej narodu trwogi
Jednego męża natchnęły Bogi:
Tym mężem – Zabój, smutny, milczący,
Dziś łzami mroczy wzrok pałający;
Bo on nie może, jak inni mogą
Patrzeć spokojnie, zdaleka
Lub bratnie trupy potrącać nogą,
Lub uciec, gdzie tłum ucieka.
Ze wszystkich włości zgryzota cała
W Zaboja serce zawiała.
Więc cóż dziwnego, że płaczem jęknął
Jak gołąb w piersi raniony?
Więc cóż dziwnego, że w bólach stęknął
Cierpiący, a opuszczony?…
Ta niema rospacz niedługo trwała:
Zabój bezczynnie płakać nie umie,
Widać to w oku co zemstą pała,
Widać w rozlanej na czole dumie:
Widać w okropnie ściśniętych dłoniach,
W nabrzmiałych żyłach na skroniach.
Więc jako jeleń co z gór w doliny
Puści się z wiatrem w przegony,
Tak szybko mija znane drożyny
Tak szybko w znane przybywa strony;
I tam dopiero z chytrością węża
Unika baczności wrogów,
I tam od męża biegnąc do męża
Zaklina w imieniu Bogów,
By się na pewnej górze stawili
W pośrodku lasów Mirikwidu –
A więc stanęli, jak się zmówili
Murem na górze – podobni chmurze.
Zabój na dole jak piorun z chmury
Co ogniem płonie – jednak ponury
Ale wzniósł czoło – z warito w ręku
Przebiega palcami strony,
Przy ziemskiej lutni, niebieskim dźwięku
Boskiemi zanucił tony:

–”Męże braterskich serc – i wzroków iskrzących
Słuchajcie! – ja choć najniższy między wami
Śpiewam w obliczu was – z głębi piersi palących
Słuchajcie pieśni! i uczcie się jej sami;
A jeśli gorzko śpiewać będę,
Nie dziwcie się – bo źródłem pieśni
Serce moje co w goryczy tonie.
Cóżem winien – gdy na żalu siędę
Że łzy płyną?.. – wy Bogowie leśni
Gdy zaśpiewam, uwieńczcie mi skronie.

Męże braterskich serc i wzroków iskrzących
Ja śpiewam!… wy słuchacie mych pieśni gorących.
A serca wasze wtorują mym pieniom,
Wołając z głębi „daj ulgę cierpieniom!”
Ja także wołam – ulgę mi dajcie,
Skarg waszych własnych słuchajcie –
Słyszycie żony, które w służebnictwie
Powolne rozkazom wrogów,
Słyszycie córki, które w swym dziewictwie
Hańbą okryte… a świątynie Bogów
W gruzach runęły – lasy spustoszone
I święte ptaki precz z nich wypędzone.
Nie wolno nawet Bogom jadła składać,
Przed ich obliczem na kolana padać
I wznosić modły i pieśni pobożne;
A wprowadzają zwyczaje bezbożne
By z jedną żoną pędzić całe życie:
Męże! – o! zgrozo – wy na to patrzycie!…”

Cisza w koło… wszyscy w smutku toną,
Iskrzą się oczy, choć smutek na twarzy:
Gwałtownym biciem mówi każde łono,
Gwałtowna zemsta każde oko zarzy
I żal głęboki rozczula słuchaczy,
Bo z serca śpiewa – więc za serca haczy,
Aż wielkim głosem ryknęły włości,
Wróg jak zasiewał – tak zbierze kości…
Tłum rozrzewniony Zaboja sławi,
Wołając „śpiewaj naprzeciw wrogom…
Ciebie miłujem, boś miły Bogom.”
Więc Zabój dalej tak prawi:

„Wśród ziemi Czeskiej dwóch mężów rośnie,
Dwóch cichych mężów olbrzymiej siły,
Każdy z nich Bogom zarówno miły,
Nie długo oba żyć będą głośnie;
Bo ich ramiona dorosły męztwu,
A rozum wyrównał wrogom,
Więc poprowadzą lud ku zwycięztwu,
Na sławę ojczystym Bogom.
Ich gniewy jako burze wśród nieba,
Co ich podżegać niczem nie trzeba.”
Zabój to mówiąc patrzy w Sławoja…
Sławój zrozumiał Zaboja.
Skończył… wszyscy się z góry rzucili,
Na piersiach wzajem ręce złożyli…
To znak przysięgi – to znak radości,
Więc za Zabojem już wszystkie włości.

Idzie Zabój w las… lasem za Zabojem tłumy,
Idzie Sławój w las… lasem za Sławojem tłumy.
A widne już zwycięztwo z rycerskiej wodzów dumy,
I okrążają górę gdzie Ludiek z wojskiem stoi,
Każdy milczy jak skała – i tylko szelest zbroi,
Tylko odgłos stąpania przerywa te dumania…
Tak aż z wojskiem Ludieka
Człek się zbliży do człeka.
Z przodu wojska Zaboja,
Z tyłu wojska Sławoja
Wrzasną okropnym rykiem –
„Pies nie człowiek Ludikiem.
A pyłem wojska jego
Są u nas dla każdego
Powiedzcie to wodzowi
Zbójcy! najezdnikowi…”
Więc Ludiek rozgniewany
Pędzi jak opętany.
A w kogo cios wymierzył,
Padł jakby nigdy nie żył.
Bije, nogą tratuje,
Konających morduje…
I w którą spojrzysz stronę
Walczą jak wilki szalone
Ludiek dopadł Zaboja
Uderzył… jękła zbroja…
W tem młot wielki uderza
Z rąk dzikiego Zaboja
W pierś Ludieka pancerza…
W kawałki prysła zbroja,
Kadłub pod zbroją prysnął,
I młot duszę wycisnął:
Dusza tak się ztrwożyła,
Że pięć sążni skoczyła,
I za wojskiem upadła
Na ziemię się układła,
A więc wojska pierzchają,
Bo dowódcy nie mają…
Zabój pędzi za niemi…
Trupem ściele na ziemi.
Przez dzień i noc lecieli
Rzeki, góry, minęli.
Sławój rzekł do Zaboja:
„Bracie! rada jest moja
Przebaczyć garstce wrogów…
Proszą w imieniu Bogów…”
Mężne serce Zaboja
Nie chce słuchać Sławoja.
Wskazał na szare góry,
A głos jego ponury
I wzroku błyskawica
Mówi: „Tam jest granica
Wytępić wszystkich trzeba –
Moja wola i nieba.”
Znów dzień i noc lecieli,
Trupem ziemię zasieli…
Więc do trupów wracają
„Górą Zabój! wołają –
Zabój! Sławój – rycerze!”
I brząkają w puklerze.
„Górą naród zwycięzki!”
Zabrzmiał wodzów głos męzki…
A lasy wielkie, ciemne,
Jakby lochy podziemne
Rozciągają się w prawo i w lewo;
Po nich dusze latają
Tych co w bojach konają…
Święte tu kaźde drzewo.
Dziś na kaźdym konarze
Siedzi duchów po parze…
Ptasiwo i zwierz ucieka,
Człek obchodzi zdaleka
Puszczyki tylko zniemi
Jękami żałosnemi,
Zasłony wiodą śpiew.
Echa żałobne płyną
Wśród niebotycznych drzew,
Aż na pustyniach zginą.
„Nuże! dalej na góry! –
– Krzyknął Zabój ponury,
Grzebać trupy… dać Bogom ofiary.”
Więc trupy pogrzebali,
Bogom pokarmy dali.
I pobitych oręże, te najmilsze im dary,
Już do domów wracają,
Gdzie ich żony czekają
Nucąc pieśni o mężnym Sławoju
I najmężniejszym w śród mężnych Zaboju.