Nie, nie, nie szu­kaj Le­the – nie wy­ci­skaj wina
Z to­ja­du tru­ją­ce­go z opor­nym ko­rze­niem,
Nie po­zwól, by ci czo­ło bla­de Pro­zer­pi­na
Mu­ska­ła słod­ko­go­rzu szkar­łat­nym do­tknie­niem,
Nie czyń so­bie ró­żań­ca z ja­gó­dek ci­so­wych,
Nie daj, by ska­ra­be­usz lub ćma z gło­wą tru­pią
Sta­ły się twą ża­łob­ną Psy­che, z swą ka­tu­szą
Nie ze­chciej za­zna­ja­miać mięk­ko­pió­rej sowy,
Bo cień za cie­niem, sen ci nio­sąc, gdy się sku­pią,
Twej du­szy czuj­ną wiecz­nie bo­leść ci za­głu­szą.

Lecz kie­dy Me­lan­cho­lia z na­gła spad­nie na cię
Z nie­ba, po­dob­nie chmu­rze, któ­ra łez kro­pla­mi
Wra­ca ży­ciu więd­ną­cych kwia­tów mdłe po­sta­cie,
Wzgórz zie­leń kwiet­nio­wy­mi kry­jąc ca­łu­na­mi,
Na­syć smu­tek swój pięk­nym róży w brzask po­ran­ka,
Tę­czą, któ­rą roz­bi­te o brzeg ro­dzą fale,
Peł­nią kształ­tów bo­ga­tych w ku­li­stych pe­oniach,
Lub, gdy gnie­wem wspa­nia­łym spło­nie twa ko­chan­ka,
Uwięź rącz­kę jej mięk­ką w chwi­li, gdy drży w sza­le
I karm wzrok swój w jej oczu nie­zrów­na­nych to­niach.

Z Pięk­nem, co ko­nać musi, wspól­ne ma sie­dli­sko,
I z Ra­do­ścią, co wiecz­nie dłoń na ustach kład­nie,
Jako znak po­że­gna­nia; z Przy­jem­no­ścią – bli­ską
Bo­le­ści – któ­ra zmie­nia miód w tru­ci­znę snad­nie,
Spo­wi­nię­tą w za­sło­nę, na­wet i w świą­ty­ni
Roz­ko­szy sa­mej oł­tarz naj­wyż­szy ma, wład­czy,
Lecz uj­rzy go je­dy­nie, kto z Ra­do­ści gro­na
Umie so­ków wy­do­być sma­ki. Kto tak czy­ni,
Tego du­sza po­tę­gi jej smut­ków do­świad­czy:
Śród mgli­stych jej tro­fe­ów bę­dzie za­wie­szo­na.

[1818 – 19]