Ja­sna gwiaz­do, o, gdy­bym mógł tak nie­prze­rwa­nie
Jak ty — nie, nie pro­mie­nieć sa­mot­nie, wy­so­ko
Jak na wiecz­ność roz­war­te, w na­tu­ry ot­chła­nie
Bez­sen­nie za­pa­trzo­ne pu­stel­ni­ka oko;
Nie śle­dzić, jak w od­wiecz­nym ka­płań­skim mo­zo­le
Wody mórz ob­my­wa­ją ludz­kich lą­dów brze­gi,
Lub jak na ostre rysy łań­cu­chów gór w dole
Ma­ską czy­stą i mięk­ką opa­da­ją śnie­gi;
Nie — ra­czej nie­prze­rwa­nie jak ty i nie­zmien­nie
Trwać jak te­raz, skroń tu­ląc do pier­si dziew­czę­cej,
Czuć bez koń­ca, jak od­dech uno­si ją sen­nie,
Na sen nie tra­cić od­tąd ani chwi­li wię­cej
I wciąż, wciąż sły­szeć rów­ny puls ser­ca w tej pier­si,
I żyć tak wiecz­nie — albo za­paść w wiecz­ność śmier­ci.