Florencja, 1844.
Na pismo moje garść obcego piasku,
Na północ wiele, wiele rzucam myśli,
Żeby ci posłać cały świat w obrazku
I uogólnić, co się dniowe kréśli:
To z ziemi, którą ujuczyłem głoski,
Z onego pisma mało-większej wagi
I z onych myśli, co, jak atom boski,
Zdają się ciemne żegnać sarkofagi,
Przez ludzki nałóg glob utoczę drobny
I puszczę na świat — niechby wrzał osobny!
Atomów władcy, marzeń wodze nikłych,
Z dzielnicy naszej cieszmy się i rządźmy!
Nadzwyczajnego wiele jest u zwykłych,
Popatrzmy w niebo, tam górnymi bądźmy,
A ręce w zwyczaj ujarzmiwszy — prządźmy!
Na wielką ucztę do górnego sklepu,
Mało jest, ktoby wszedł jak Eljasz prorok.
Płomiennej osi nie z onego szczepu,
Co wiosna rodzi, zima trzebi co rok,
Lecz z tego krzesać, rosnącego w jasność,
Co Panu winien, że nie może zgasnąć.
Bo nie zginęło żadne utęsknienie,
I żadna boleść nie przewiała marnie,
I żaden uśmiech błahy nieskończenie;
Jest taki anioł, co skrzydłami garnie
I śmiech i boleść, i to niedotkliwe
Człowieka chaos bierze w dłoń, jak żywe.
A droga taka jest na wieże życia,
Że wiele szczeblów idzie coraz wiotszych,
Jaśniejszych coraz, przezroczystszych, złotszych,
Jak różne sny są, różne serca bicia:
A który szczebel dłonią witasz chciwie
I obłokowe czujesz w nim widziadło,
Nogami zdepczesz, stojąc na łuczywie,
Bo już ci skrzepło, w rzecz się ścięło — zbladło.
To rzeczy dola — wielem widział rzeczy…
Młodości dola — sny kochałem ciemne;
Z tych jedne były mdłe i nie do rzeczy,
Jak kwiaty — drugie, lekkie i nadziemne,
O trzon łodygi wyższe kału. Z mleczy,
Co po urwaniu perłą wzeszły białą,
Mniemałem słodycz wyssać — jakże mało!
A jam się otruł… wiesz, że byłem struty?
(Wspomnienie równą ma trucizny siłę).
Co teraz powiem, będzie złe i zgniłe
I szkieletowe, jako ptak zepsuty,
Co z nieba zleciał, wietrznym zwiany słupem,
I we mrowisku się przewala — trupem.
…………
Z miłości szydzić, mszcząc się na uczuciu,
Albo teoryj kilka zimnych złożyć,
Jak kilka głazów na bożnicę Psuciu,
I młode serca ziębić lub ubożyć;
To jeszcze kochać, jeszcze być zalotnym!
A czemu nie chciał boski ogień służyć,
Starać się iskrą lub płomykiem błotnym
W niewiadomości ciemnych dróg przedłużyć —
Lecz być wesołym, ile ludziom wolno,
I tyle smutnym, ile ludzie muszą;
I widzieć jasno, jak te różę polną
Dla kilku kłosów nieobacznie kruszą,
I jeszcze mniemać, wierzyć, że tak muszą…
(Do świata, który-ć obiecałem stworzyć,
Był piasek listu, myśl i przestrzeń drogi,
Lecz mógłżem sądzić, że łzę trzeba włożyć
Dla prawdziwości bytu czy przestrogi?)
Mówiono do mnie: «Szczęście na tym świecie
Wtedy jest tylko, gdy nieszczęścia niéma».
Odpowiedziałem: «Czemże słońce w lecie,
Co otwartemi patrzy w świat oczyma?
Czy to jest doba, kiedy cieniu niéma?»
Mówiono do mnie, acz innemi słowy,
Że z zapomnienia byt powstaje nowy.
O słodki bycie! W szczęścia niepamięci
Kiedy się tobie przypatruję bliżej,
Ty — bez uczucia, wolny trosk i chęci —
Zdajesz się wszego człowieczeństwa wyżej.
Jeżeli jesteś — jeśli czuwasz?… Bycie!
Co ani zbawić ani umiesz zdradzić,
Dlategoś stanął na doświadczeń szczycie,
By nie umierać z nami, ale radzić.
Przeklęte rady!…
Jeszcze, jeszcze — może
I na tej ziemi, choć jest kału stekiem,
Znajdzie się kilka rzeczy wielkich: morze,
I to, co mędrcy nazywają wiekiem,
I pączek róży, wreszcie grób, a przed nim
Wszystko, co śmieszném zowią i powszedniém,
I to, co wielkie nosi imię, wszystko!
I cała ziemia wielką jest artystką.
Artyzmu ziemi byłem zwolennikiem,
Na wielkie morze i dziś patrzeć lubię,
Na pączek róży także, lubo z nikim,
I w doczesności się pijanej gubię,
Nie śmiejąc wiekiem nazwać i osądzić,
Że taki ogrom czasu można błądzić.
A w grobie moim widzę podobieństwa…
Bo jakże mało będzie ze mnie: popiół,
Ni to radości godła, ni męczeństwa,
Ni tego słowa nad grobowcem: «dopiął!»
Ni róży polnej, — nic, krom jednej z wiela
Tajemnic Pańskich znaku Zbawiciela.
Ludwiku, tobie zwykłem był spowiadać
Niedokończonych mar ogromne dzieje.
Widziałeś skrzydła — przyszło mi upadać,
Lecz jeszcze upaść nie jest czas — i dnieje —
I widzę obłok z runem bardzo białém;
Jeżeli ten jest, bracie, będę stałym.
Jak mało rzeczy pewnych jest na ziemi!
Na każdą słodycz można rzucić prochy,
Na boleść trudniej, lecz się złączy z niemi.
Obiedwie córy z jednejże macochy,
I obie ku nam lecą z uściśnieniem,
Jak pokrewieństwo — czem? Niezrozumieniem.
A jednak ziemi kląć nie będę wcześnie,
Stanę się dla niej, czem się dla mnie stała;
Nie jestem duchem, więc się czasem weśnię
I kilka moich dni odrobię z ciała,
Z umiejętności tak kosztownej, trudu,
Co ludziom wschodzi, kwitnie mimo ludu.
Że w rzeczach, które człowiek przedsiębierze,
Jest pewna cząstka, pewny cień własności,
To moją będzie myśl o zgasłem «wierzę»;
Bo odwyknąłem w szczęście mieć ufności,
Bo z wiarą w jesień, tem północy godłem,
Na każdy listek patrzę… Bo się zwiodłem!
Co tobie powiem i co właśnie piszę,
Co ukleconym zowię sfer obrotem.
To jeszcze starczy na czas, nim usłyszę
Anioła, wielkim mówiącego grzmotem.
I dnie opuszczać będę, jak klawisze,
Kiedy je smutny dotknął z nawyknienia,
A nie śmie ciszy zbudzić — i — cierpienia.