…Możnaby ciekawe w tym względzie rzeczy tu zapisać, ale zaraz wstręt cofa pióro i przychodzi na myśl zapytanie, czy warto!… Przy pojęciach albowiem współczesnych o czytelnictwie i o twórczości piśmiennej zatracone jest prawie uczucie, kiedy pisarz stara się uniknąć stylu, przez uszanowanie dla rzeczy opisywanej, a z siebie samej zupełnej i zajmującej; kiedy zaś przeciwnie, nie dopracowawszy formy, styl zaniedbuje… Kiedy chodzi po ziemi, okazując jak nisko zstąpić potrafił; kiedy zaś również nisko stąpa przeto, iż wznieść się wyżej nie mógł? Te rozróżnić odcienia, tak dla pewnych osób jednoznaczące, rzadki bardzo czytelnik dziś potrafi i dlatego niebezpiecznie jest w jakąkolwiek nową drogę na cal jeden postąpić i dlatego najbezpieczniej jest wkółko, jedne i też same motywa i formy proporcjonować tylko, nic nie wznowiwszy, ani dodawszy, ani na nic się nie odważywszy.
Są wszelako w księdze żywota i wiedzy ustępy takie, dla których formuł stylu niema i to właśnie sztuka jest niemała oddać je i zbliżyć takiemi, jakiemi są. Mająż one pozostać zanikniętemi osobistemi nabytkami przez obawę rubasznego krytyka, przywykłego do dwóch tylko formuł, na wszelki płód wyciętych, jako obowiązujące malarzy pokojowych wycięte patrony…
Pierwszą z tych formuł jest jakiś książkowy klasycyzm, o którym Grek peryklejski, ani Rzymianin za Cezara czasów bynajmniej nie wiedział, drugą pewne formuły czasowe dziennikarskie, to jest proste, techniczne wypadki, z rozwinięcia druku samego powstałe. Jedna z tych ram wszystko objąć jest w stanie mniej łącznością pomiędzy książką a żywotem, druga wszystko, mniej istotą źródeł, z których ono wszystko płynie.
Stąd to niezawodnie snadniej dziś upowszechni się udany pamiętnik średniowieczny, niż fakt spółczesny, sumienie obowiązujący, należny mu wpływ wywrze i należną zachowa powagę. Jakoż czytelnicy podobni są w tem do osoby oddalonej od przyjaciela swego, a mającej wizerunek jego na pamiątkę, która, gdy on przyjaciel z drogi wraca, «nie przeszkadzajże mi» rzecze jemu «bowiem oto godzina jest, w której na portret patrzeć zwykłam, listy właśnie że pisać mając».
…To, pamiętam, jednego razu w Rzymie z katakumb powracałem, gdzie często patrzeć lubiłem na pozostałe freski pierwochrześcijańskie, rzecz, o której tu napoczynać nie chcę, bo to byłaby historja bardzo długa, o każdym znaku i o każdej linji, w tych rysunkach używanej, ale tyle tylko oto wspomnę, iż to ogromne podziemne miasto z napisami i rysunkami swemi okazało mi, jako przez całe akta dramatu tego seraficznie krwawego nie była prawie jedna kropelka krwi wylana bez uszanowania jej i omodlenia braterskiego współwyznawców. Te szkła, dziś błękitno-krzemiennej barwy, które jako ampułki rozbite (albo i całe) w katakumbowych sarkofagach, do półek bibljoteki podobnych, tu i ówdzie leżą, błogie robią wrażenie, świadcząc, jako zbierano rozpryśniętą po ścianach katowni i schodach gmachów publicznych krew męczeńską. Tak ją szafowano szeroko i wspaniale, jako owczarni krew bogaty pan szafować może — a tak skąpi jej byli!!…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
…To około tego czasu spotkałem był zstępującego ze schodów hiszpańskich, pochylonego jako starca i kijem pomagającego chodowi swemu Stefana Witwickiego — śliczna, młodości jakiejś wiecznej pełna twarz jego i włosy, jak z hebanu mistrzowsko wyczesane ornamentacje, w grubych partjach na ramiona spływające, szczególniej wyglądały przy tym sposobie wleczenia się o kiju, bardzo zgrzybiałym starcom jedynie właściwym. Niedługo potem odwiedziłem go był w mieszkaniu jego, ale już to zaszło przed śmiercią jego na jaki tydzień. Leżał ubrany, jak zwykle, na kanapie, męczyło go mówienie, spoglądał tym samym wzrokiem, niezwykłą zawsze jasność i zarazem kroplę łzy mającym w sobie, tudzież podnosił się niekiedy, podając rękę komu, aby go przeprowadził po pokoju. Tak to spojrzawszy ku mnie, wchodzącemu doń, przywitał mię, a wyciągnąwszy rękę, posunął mi po ziemi leżącą przy kanapie pomarańczę, którą (że zwyczaj miał mnie i Gabrjelowi Różnieckiemu), jak mu się co w pracach naszych podobało, przynosić cygara i fraszki jakie) uprzejmie przyjąłem i podniosłem. Gabrjel właśnie że był tam, bo on do ostatniej chwili całe noce przy ś. p. Stefanie, już zupełnie zdefigurowanym ospą, siadywał, usługi wszelkie mu oddając. Otóż Stefan Witwicki dał zrozumieć Gabrjelowi, że chce z kanapy wstać, a ten mu rękę podał i zaczęli wkoło pokoju powoli obchodzić… Tak to wlokąc się, po pierwszy raz Witwicki wpadł w lekki, bardzo błogi, ale widzialny obłęd — i zaczął tu i owdzie wskazywać ręką i zatrzymywać się:
«…A oto (mówił) co to za kwiat jest?… Ten kwiat, proszę cię (a nie było kwiatów w mieszkaniu), jak to się nazywa ten kwiat u nas?… To tego pełno jest w Polsce… I te kwiaty… i tamte także kwiaty… to jakoś u nas zwyczajnie nazywają…»  Potem już odwiedzałem Witwickiego, kiedy leżał zdefigurowany panującą podówczas ospą i już nic nie mógł mówić. Niewiele przed śmiercią Witwickiego umarł jenerał Klicki, całe dnie i noce otaczany, nieledwie zbiorem wszystkich Polek i Polaków, podówczas tam bawiących, co wspomnienie zostawia równo szacowne i rzadkie.
Ile razy przypominam sobie ostatnie rozmowy z osobami, co już w niewidzialny świat odeszły, zmarłszy tu, tyle razy nie wiem, jak pominąć to, co ze zbioru razem wspomnień tych, samo czasem zdaje się określać i dlatego właśnie w dagerotyp raczej pióro zamieniam, aby wierności nie uchybić — inaczej przyszłoby mi bowiem zacytować słowa jedyne Voltaire’a, jakie kiedykolwiek na myśl mi przychodzą, lub przychodziły z autora tego, a te są:
«Je tremble!… Car ce que je vais dire
Ressemble à un systeme».
(Voltaire).
Może też to najfilozoficzniejszy filozofa tego apoftegmat.
To — później, później — w Paryżu Fryderyk Chopin mieszkał przy ulicy Chaillot, co, od Pól Elizejskich wgórę idąc, w lewym rzędzie domów, na pierwszem piętrze mieszkania ma z oknami na ogrody, i Panteonu kopułę i cały Paryż… jedyny punkt, z którego napotykają się widoki cokolwiek zbliżone do tych, które w Rzymie napotykasz. Także też i Chopin miał mieszkanie z widokiem takim, którego to mieszkania główną częścią był salon wielki o dwóch oknach, gdzie nieśmiertelny fortepian jego stał, a fortepian bynajmniej wykwintny, do szafy lub komody podobny, świetnie ozdobiony jak fortepiany modne, ale owszem trójkątny, długi, na nogach trzech, jakiego, zdaje mi się, już mało kto w ozdobnem używa mieszkaniu. W tym salonie jadał też Chopin o godzinie piątej, a potem zstępował jak mógł, po schodach i do Bulońskiego lasku jeździł, skąd wróciwszy, wnoszono go po schodach, iż wgórę sam iść nie mógł. Tak jadałem z nim i wyjeżdżałem po wielokroć — i raz do Bohdana Zaleskiego, który w Passy mieszkał, wtedy po drodze wstąpiliśmy, nie wchodząc doń na górę do mieszkania, bo nie było komu Chopina wnieść, ale pozostając w ogródku przed domem, gdzie maleńki jeszcze wówczas poety synek na trawniku się bawił…
Od zdarzenia tego ubiegło wiele czasu, a ja nie zachodziłem do Chopina, wiedząc tylko zawsze, jak się ma i że siostra jego z Polski przybyła. Nareszcie zaszedłem razu jednego i odwiedzić go chciałem. Służąca francuska powiada mi, że śpi; uciszyłem kroku, karteczkę zostawiłem i wyszedłem. Ledwo parę zstąpiłem schodów, służąca powraca za mną, mówiąc, iż Chopin, dowiedziawszy się, kto był, prosi mię; że jednem słowem nie spał, ale przyjmować nie chce. Wszedłem więc do pokoju, obok salonu będącego, gdzie sypiał Chopin, bardzo wdzięczny, iż widzieć mię chciał, i zastałem go ubranego, ale do pół leżącego w łóżku z nabrzmiałemi nogami, co, że w pończochy i trzewiki ubrane były, odrazu poznać można było. Siostra artysty siedziała przy nim, dziwnie z profilu doń podobna… On, w cieniu głębokiego łóżka z firankami na poduszkach oparty i okręcony szalem, piękny był bardzo tak, jak zawsze, w najpowszedniejszego życia poruszeniach mając coś skończonego, coś monumentalnie zarysowanego… coś, co albo arystokracja ateńska za religję sobie uważać mogła była w najpiękniejszej epoce cywilizacji greckiej, albo to, co genjalny artysta dramatyczny wygrywa np. na klasycznych tragedjach francuskich, które, lubo nie są do starożytnego świata przez ich teoretyczną ogładę podobne, genjusz wszelako takiej np. Racheli umie je unaturalnić, uprawdopodobnić i rzeczywiście uklasycznić… Taką to naturalnie apoteotyczną skończoność gestów miał Chopin, jakkolwiek i kiedykolwiek go zastałem… Owóż przerywanym głosem dla kaszlu i dławienia wyrzucać mi począł, że tak dawno go nie widziałem; potem żartował coś i prześladować mię chciał najniewinniej o mistyczne kierunki, co, że mu przyjemność robiło, dozwalałem; potem z siostrą jego mówiłem; potem były przerwy kaszlu, potem moment nadszedł, że należało go spokojnym zostawić, więc żegnałem go, a on, ścisnąwszy mię za rękę, odrzucił sobie włosy z czoła i rzekł: «…Wynoszę się!…» i począł kaszlać, co ja, jako mówił, usłyszawszy, a wiedząc, iż nerwom jego dobrze się robiło, silnie coś czasem przecząc, użyłem onego sztucznego tonu i, całując go w ramię, rzekłem, jak się mówi do osoby silnej i męstwo mającej: «…Wynosisz się tak co rok… a przecież chwała Bogu oglądamy cię przy życiu».
A Chopin na to, kończąc przerwane mu kaszlem słowa, rzekł: «Mówię ci, że wynoszę się z mieszkania tego na plac Vendôme…»
To była moja ostatnia z nim rozmowa, wkrótce bowiem przeniósł się na plac Vendôme i tam umarł, ale już go więcej po onej wizycie na ulicy Chaillot nie widziałem…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
…Przed śmiercią jeszcze Chopina zaszedłem był raz na ulicę Pontieu przy Elizejskich Polach do domu, którego odźwierny z uprzejmością odpowiadał, ile razy kto zachodząc pytał, go, jak się Monsieur Jule ma… Tam, na najwyższem piętrze pokoik był, ile można, najskromniej umeblowany, a okna jego dawały na przestrzeń, jaką się z wysokości zawsze widuje, tem jednem tylko upiększoną, iż czerwone słońca zachody w szyby biły łunami swemi. Kilka doniczek z kwiatami na ganku przed oknami temi stało, a ośmielone przez mieszkańca wróble zlatywały tam i szczebiotały. Obok drugi maleńki był pokoik — to sypialnia.
Było to więc około piątej godziny po południu, kiedy przedostatni raz byłem tam u Juljusza Słowackiego, który właśnie kończył obiad swój, z zupy i pieczonej kury składający się. Siedział przeto Słowacki przy stoliku okrągłym na środku pokoju, ubrany w długie, podszarzane palto i w amarantową, spłowiałą konfederatkę, akcentem wygody na głowę zarzuconą. I mówiliśmy tak o Rzymie, skąd właśnie że niezbyt dawno przybyłem do Paryża; o niektórych znajomych i przyjaciołach — o bracie mym Ludwiku, którego ś. p. Juljusz rzewnie kochał; o «Nie-boskiej Komedji», którą wysoko bardzo cenił, o «Przedświcie», który miał za piękne dzieciństwo… Także o sztuce, że wpadła w mechanizm; także o Chopinie (który żył jeszcze), a o którym Juljusz, pokaszlując, rzekł mi: «Parę miesięcy temu spotkałem tego moribunda…» Sam wszelako pierwej od Fryderyka Chopina odszedł ze świata widzialnego, umarłszy.
Do pokoiku tego, który, jak Juljusz mawiał, «zupełnie byłby dla szczęścia człowieka wystarczającym, gdyby nie to, że w jednej stronie jego kąty nie są zupełnie proste, źle będąc skwadratowanym» — do tego, mówię, pokoiku innego dnia wieczorem zaszedłem był, a Juljusz stał przy kominie, fajkę na cybuchu długim paląc, jak to używa się w Polsce na wsi; na kanapie siedział malarz Francuz (którego Juljusz potem egzekutorem testamentu swego zrobił), ale ten nie mówił i milczał milczeniem mało naturalnem i siedział. Nad kominkiem wisiał bronzowy medal, Juljusza przedstawiający, który jest jedną z najpiękniejszych w tym rodzaju robót Oleszczyńskiego.
O Francji, o rewolucji, o rzymskich wypadkach mówiliśmy — on naturalnem, ale kolorowanem słowem i niespodziewanemi obrotami mowy i niekiedy akcentem zrezygnowanego żywota głębią apostrof filozoficznych, w «Marji» Malczewskiego napotykanych, przypominającym. Co wszelako niezawsze z wielkiemi jego czarnemi, ognia pełnemi oczyma i z orjentalną skronią i z otworami energicznemi nosa orlego sprzymierzało się… Pod koniec rozmowy mówił mi: «Piersi, piersi nadwerężone mam, każą mi już tylko cukierki jeść, co chwilowo łagodzi kaszel, żołądkowi zato o tyleż szkodząc. Przyjdź jeszcze w przyszłym, w zaprzyszłym tygodniu, potem… czuję, że niezadługo i odejść z tego świata przyjdzie mi». Wyraźnie mi to mówił, bawiąc się cybuchem fajki swojej, tam i owdzie powoli poruszanym, jak wahadło zegara ściennego. W następnym tygodniu pospieszyłem znowu zajść do Słowackiego, ale spotkałem kogoś (możnaby rzec z uczniów jego), który odeń powracał — a było już ciemno — i ten powiedział mi: «Jutro lepiej zajdź do Juljusza, bo dziś właśnie dlatego wyszedłem od niego, iż nieswój jest…» «Jakże się ma?» pytałem. «Nie wiem» odpowiedział mi «ale tyle ci tylko powiem, iż wedle słów Juljusza bardzo wątpi o zdrowiu swem i zawzywał już dzisiaj pomocy i opieki św. Michała archanioła, tusząc, że mu to sił na jakiś czas użyczy». Te słowa usłyszawszy, (lubo bez dwuznacznego zadziwienia, bo wiedziałem, że Słowacki bardzo religijny był), na inny dzień odwiedziny moje odłożyłem.
Ten inny dzień w następnym tygodniu wypadł, ale już to o rannej godzinie było i było to tak, że, wszedłszy pierwszy, widziałem ciało zimne Juljusza, bo w nocy poprzedniej sakramentami opatrzony (list od matki swej, nadeszły właśnie w chwili skonania, odczytawszy), zasnął śmiercią i w niewidzialny świat odszedł. Mało piękniejszych twarzy umarłego widzi się, jako była twarz Słowackiego, rysująca się białym swym profilem na spłowiałym dywanie ciemnym, coś z historji polskiej przedstawiającym, który łoże od ściany dzieliło. Ptaszki zlatywały na niepielęgnowane doniczki z kwiatami; krzątano się około pogrzebu, a pogrzeb ten, jaki był, to różni różnie opisali. Ja na pogrzebie tym żeńskich istot widziałem dwie. Jedna z tych rzewnemi łzami zalane była, co mi wspomnieniem zostało bardzo pocieszającem na wiele dni potem, kiedy liczne podówczas społeczeństwo polskie, w Paryżu bawiące się, odwiedzałem był — bo wiele było (jak zawsze świetnych i niepospolitych) Polek podówczas w Paryżu… Mam rysunek Juljusza, który on w Egipcie rysował z natury, bo pejzaże zwłaszcza rysował wcale dobrze, ale przeciąłem pamiątkę tę na dwie części i jedną do albumu osoby z kraju przybyłej ofiarowałem, drugą zostawując sobie — aby sprawdziły się słowa, w «Beniowskim» napisane, «iż prawą rękawiczkę twą zawieszą w muzeum jakiem, a o straconą lewą będą skargi!…, ironja bowiem tak nadobnie bezzjadliwa, jako ironja Juljusza, pośmiertelnym bynajmniej wspomnieniom nie zawadza. Owszem, brzmi ona podobnie tym słowom, które Filip Macedoński przy budzeniu się powtarzać sobie kazał: «Królu, słońce już wschodzi; pomnij przez cały dzień, że śmiertelnikiem jesteś».
To zaś przypomina mi zupełnie odrębną rzecz o osobie bynajmniej sławnej, bynajmniej zasłużonej talentem, pracą lub cierpieniem; o osobie, której nazwiska nawet nie wiem, a narodowość wątpliwie wiem… Dołączę to więc wspomnienie osoby śmiertelnej, nieznanej mi, niemniej ściśle wierne, z natury wzięte; czynię to zaś tem swobodniej, iż na wstępie zastrzegłem, co o krytyce, krytykach i stylu książkowym sądzę i tuszę, w treści, jako niniejsza, w której za cały interes właśnie uważam ścisłą tylko wiarogodność sprawozdania.
Otóż — było to w parę lat po śmierci, powyżej zapisanej. Nie byłem w Paryżu, nie byłem we Francji, ani w Londynie, ani w Anglji, ani w Europie, ani w Ameryce… Byłem na kotwicy na pierwszym wstępnym pasie oceanu Atlantyckiego pomiędzy wyspami kredowatej białości, połamanemi w ściany prostopadłe. Niedziela była, słońce na niebiosach bez chmur, niżej ciemno, atramentowo, szafirowe ogromne fale, ale cisza taka, że żagiel żaden nie drgnął, sznur żaden niedbale spuszczony nie poruszył się… Nie widziałem jeszcze wszystkich osób, ekwipaż składających, a wszystkie dla słońca pięknego na pokład wychodziły właśnie; siedziałem na ławce pod masztem wielkim, przy mnie nowy znajomy, światły młodzieniec jakiś, z rodu izraelita, z którym często mawiałem. Płynąć nie można było dla zupełnego braku wiatru i, kiedy się dalej popłynie, zgadnąć nie można było…
Kiedy tak siedziałem, nieskończoną przestrzeń fal przed oczyma mając, przewiała przed nami suknia kobieca, a obok mnie siedzący współpodróżnik rzecze mi po francusku: «…Patrz pan, który jesteś artystą, jaka piękna kobieta właśnie przeszła, biednemu pieskowi w tę wielką podróż zabranemu mleka na talerzu wynosząc, w dzień, w który wszyscy cieszyli się pogodą i niedzielą, a to szczenię biedne ani wiedziało, gdzie i na jak długo zaniepodziało się». Że nie spojrzałem, jak mi towarzysz radził, odpowiedziałem mu więc, jak to się mówi, kiedy o czem innem właśnie myślisz: «Właśnie, że dlatego teraz nie pójdę jej oczyma szukać, kobiety bowiem najpiękniejsze są wtedy, kiedy nie słyszą, ani widzą, ani zgadują, że się spogląda na nie. Będę więc uważał ją innym razem, innego razu zobaczę ją…» co powtórzyłem jeszcze z przyciskiem, aby odmienić tok rozmowy. Ale, że to była dziwnie piękna osoba (podobno Irlandka), to przecież i tak, kiedy przesunęła się, spostrzec można było, boć ze stereoskopów już wyraźnie dziś wiemy, ile to człowiek obejmuje wzrokiem mimowolnie, choćby i nie patrzył się wprost na przedmiot. Słońce potem zaszło, wiatru nie było i księżyc wzeszedł i podniósł się, i zasnąłem w kajucie ciasnej, dusznej… i straż tylko po moście okrętu trzymasztowego przechadzała się… Krzyk jakiś rozległ się w nocy — jacyś ludzie przybiegli z latarkami — wielki murzyn, służący główny okrętowy tu i tam przewinął się po schodach, doktora szukając… O świcie ruch był jakiś niezwykły na okręcie — wstałem i wyszedłem na pokład. Ta osoba młoda i piękna, którą obiecałem był innym razem uważać i widzieć, nagle umarła w nocy. Zwyczaj jest, że w takim razie, przeznaczonym na to czarno-szafirowym żaglem, w wielkie białe gwiazdy obrzuconym, przykrywają to miejsce, gdzie zwłoki leżą — taka plama czerniła na środku pokładu o wschodzie słońca…
Tu przychodzi mi na myśl, czy poezję tę, co prawdy rylcem ściślej sama się w żywotach zapisuje, warto jest dla cynicznego czytelnictwa dzisiejszego piórem z niepamięci wywodzić i określać… Romans jaki, fantastycznie skłamany po zażyciu indyjskiego haszyszu, przyjemniejsze i pożądańsze wrażenie robi!!…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Później, później, kiedy do Europy powróciłem, Adam Mickiewicz mieszkał w okolicach placu Bastylji, w gmachu bibljoteki arsenału, gdzie i bibliotekarzem był. Miejsce to przepowiedziany przez niego człowiek z dynastji Wielkiego Napoleona (dzisiejszy imperator francuski) ofiarował świętej i wiekopomnej pamięci Adamowi Mickiewiczowi — miejsce szczupłe, mało nawet jako fundusz dla familji licznej poety przynoszące, a ofiarowane mu, zdaje się, dobrze już potem, kiedy w dziennikach czytało się, iż profesor Kollegjum Francuskiego, Adam Mickiewicz i mało liczni inni odmówili przysięgi na wierność imperatorowi francuskiemu. Około to późniejszych jeszcze tego panowania miesięcy bibljotekarz do imperatora napisał też Horacjusza językiem odę, nieskończenie z formy przystającą do urzędu i miejsca powierzonego mu.
Więc to krótko przed misją na Wschód, na jaką z bibljotekarstwa udał się był pan Adam, zaszedłem doń, do gmachu bibljoteki arsenału, gmachu ciemnego, z korytarzami i kamiennemi schodami. Było to w niedzielę, bo pamiętam, że ze mszy szedłem i książkę ze sobą miałem. A szedłem go przywitać, więcej niż kiedykolwiek serdecznie, bo bliżej… bliżej zaś z powodu, iż dochodziło mię było, że wspominał mię, kiedy w Ameryce zostawałem; a kiedy tam odpłynąłem, powiedział tylko komuś: «To on tak, jakby na père Lachaise pojechał!…» co że zrozumiałem, było mi przyjemnie, iż ktoś mię wspominał w Europie i dlatego też przyjemnie szedłem przywitać go. Wesoło spojrzał na mnie i uścisnął i rozmawiałem z nim do zachodu słońca, bo pamiętam, że czerwono zrobiło się w oknie, kiedy myślałem odejść. Pokoik to był mały z piecykiem dobrze zapalonym, gdzie od razu do razu pan Adam poprawiał nieco węgle kijem.
Ubrany był pan Adam w futerko wytarte, szaraczkowem suknem powleczone, które, skąd w Paryżu można było dostać, tej barwy, kraju i podżyłości, pytanie ciekawe — bowiem była to, zdaje się, kapota, jaką zagonowa szlachta zimą nosi w prowincjach, dobrze od Warszawy oddalonych. Wpobliżu wisiała piękna rycina, przedstawiająca św. Michała Archanioła podług oryginału, który jest u Kapucynów w Rzymie, czy też podług tego obrazu Rafaela, który w Luwrze jest, tego dobrze nie pamiętam. Także Ostrobramska Matka Najświętsza i Dominikina oryginalny rysunek, komunję św. Hieronima przedstawiający; jeszcze także rycinka mała, z Napoleona I-go przed generalstwem jego portretowana, a pod nią dagerotyp mężczyzny sędziwego, prosto stojącego, w surducie zapiętym, jak chodzą francuskie inwalidy — a był to czas właśnie pierwszych wojennych kroków, ostatniej wojny… Na biurku zaś, od czasu niedawnego dopiero widzialne u pana Adama dwa niedźwiedzie pasujące się — odlew z gipsu.
To było jeszcze przed śmiercią małżonki Adama Mickiewicza, po której to śmierci i pogrzebie na jakie dwa tygodnie zaszedłem znów do pana Adama o godzinie może dziesiątej rano i zastałem go w progu drzwi, wychodzącego właśnie, tak, że, drzwi kiedy otworzyłem, wpadłem nań — wrócił więc na jakie półtory godziny jeszcze, przez które z nim mówiłem, a potem razem też wyszliśmy, bo miał był gdzieś iść jeszcze onej półtorej godziny pierwej. Mówił mi o śmierci żony, szczegółowo, bardzo pogodnie, małe zboczenie robiąc: że nieświadomość prawdy tylko daje przerażenie zgonu i rzeczy, śmierci dotyczących… Aż, kiedy przy jednej z ulic ja miałem inaczej obrócić drogę, a on gdzie indziej iść, ścisnął mię za rękę i mocnym głosem rzekł mi: «No… adieu!» Że nigdy ani po francusku, ani tym tonem nie żegnał mię był, a tyleć razy rozchodziliśmy się, przeszedłem potem nieledwie na drugi koniec miasta, i na schody do siebie wstępując, słyszałem jeszcze to słowo «…Adieu!»
Przypadek zrządził, że nie mogłem widzieć odtąd pana Adama, ani pożegnać go, kiedy na Wschód wyjeżdżał — słowem, że to ostatnie było ono dziwnie mi podówczas brzmiące pożegnanie… Co, aby jaśniejszem było, dodać trzeba, że nieboszczyk pan Adam miał to do siebie, iż nietylko, co mawiał, ale i jak mawiał, zatrzymywało się w pamięci…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przy ulicy Tours de Dames na wzgórzu jest dom, do którego dopiero wszedłszy, rozkład schodów i fragmenta z gliny polewanej czternastowieczne, florenckie okazują, iż poważnego artysty to mieszkanie… Tam gdy niedawno wszedłem był — a potem na najwyższe piętro do atelier p. Delaroche’a, wielki artysta raczył mi pokazać ostatni obraz swój, właśnie że skończony. Była to rzecz wielkości dużego półarkusza, malowana na drzewie. — W zaułku Jerozolimskim dawało się więcej czuć, niż widzieć przez podobną do okna szczelinę, iż człowiek, którego zwano Mistrzem, Rabbim, Mesjaszem, Królem i Prorokiem, i uzdrawiającym, pewnym lekarzem, a który był Chrystus, syn Boga żywego, właśnie że jest wzięty przez straże i prowadzony od urzędu do urzędu, a może właśnie na górę trupich głów. Piotr św., najbliżej okna owego stojąc porywa się, jak człowiek, szabli szukający, a Jan święty, na piersiach kładąc mu ręce swe, uspokaja księcia apostoła i sam zan, przezeń czuwając, w okno patrzy.
Ta grupa jest przy ścianie okna, po niej ustęp, jak w Stabat Mater ustępy strof; dalej klęczy Matka Najświętsza, jak się klęczy przed ołtarzem w kościele, kiedy jest wystawienie Najświętszego Sakramentu; za nią ustęp znowu i grupa świętych niewiast w katakumbowej jakiejś architektury cieniach… Oto obraz cały z męki Pańskiej, w którym osoby Zbawiciela widocznej niema, ale jest ona tylko w gamie wyrazów twarzy osób, mękę Pańską widzących, wyrażona.
Wielce uradowany, iż jest przecie na świecie artysta, patrzyłem na ten maleńki obrazek, a że ś. p. Delaroche (tak, jak bywało kiedyś Ary Scheffer) raczył mi pozwalać, abym, oglądając utwory jego, mówił wszystko, co mi się zdaje, ja zaś na tym już stopniu stojącym artystom nie mniemam, aby inaczej się mówiło, długo więc myślenie moje określałem w słowach ściśle wiernych. I skończyłem na tem, że sądzę, iż obraz taki następstwa swoje mieć powinien i że sam jeden oderwanie wzięty niepełną jest rzeczą, na co mi p. Delaroche odpowie: «Trzy właśnie takie robić chcę, aby to sformowało trylogję…» Potem pokazał mi jeszcze portret Thiersa, wyborny pod wszelkim względem, i, znów do małego obrazka powróciwszy, rzekł mi tonem żegnalnym (bo właśnie ktoś nadchodził jeszcze): «Tak, trzy dopiero obrazy tego rodzaju, razem wzięte, okażą całość…» i, parę kroków ku drzwiom ze mną robiąc, po dwakroć dodał: «Skoro tylko dwa inne obrazki zrobię… pokażę je panu — pokażę je», co zwykł był określać dobitnie, bo nie eksponował publicznie dzieł swoich, ani niekażdemu je pokazywał, zwłaszcza od niejakiego czasu… Odtąd nie widziałem już pana Delaroche’a, w którego śmierci ostatni promyczek Leonarda da Vinci mrokiem się okrył…
Dowiadywałem się, czy dwa inne obrazki zaczęte były przed śmiercią wielkiego artysty, ale nie… Może w szkicach…
∗ ∗

Rzeczy, tu opisane, «Czarnemi kwiatami» zwę; wierne są, jak podpisy świadków, którzy, pisać nie umiejąc, znakami krzyża, niekształtnie nakreślonego, podpisują się. Kiedyś w literaturze, którą może zobaczę innym razem, pisma takie nie będą dziwnie wyglądały dla szukających powiastek czytelników. Są bowiem powieści i romanse i dramy i tragedje w świecie niepisanym i nieliterackim, o których się naszym literatom ani śniło, ale te określać czy warto… już?…

1856 r.